Zobaczcie, co mówią sąsiedzi. Kołodziejczak deklaruje, że mieszka w "skromnym domu na wsi". Jak dowiedział się money.pl, Kołodziejczak posiada 20 hektarów ziemi, a na co dzień porusza się wartym ponad 200 tys. zł lexusem ES300H. Dalsza część artykułu pod materiałem wideo. Zobacz także: Kołodziejczak startuje z list KO.
7 dni temu Tytuł: Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach Autor: Krzysztof Daukszewicz Oprawa: miękka Liczba stron: 445 Rok wydania: 2022 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Polskie poczucie humoru jest jedyne w swoim rodzaju. I muszę się Wam przyznać, że uwielbiam zarówno polskie komedie, jak i kabarety. A wśród kabareciarzy cenię zwłaszcza tych, którzy stawiają na inteligentną rozrywkę pełną dwuznaczności, gry słów i abstrakcyjnych skojarzeń. Już kiedy recenzowałam dla Was Meneliki nowe, czyli wina Tuska i logika białoruska nie ukrywałam, że wysoko cenię poczucie humoru Krzysztofa Daukszewicza. Jako że jego twórczość pamięta czasy cenzury, doskonale potrafi tworzyć dwuznaczne teksty, które bawią młodych i starych. A przy tym nie raz i nie dwa udowodnił, że jest świetnym obserwatorem otaczającej nas rzeczywistości. Jak płynie wódeczka na wsiach i w miasteczkach jest tego najlepszym dowodem. Na początek dobra wiadomość dla tych, którzy przeczytali Meneliki nowe, a nie mieli okazji poznać wcześniejszych zbiorów anegdot o menelach. Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach to wznowienie poprzednich części, ale uaktualnione o nowe historie. Tym samym wystarczy dokupić sobie jedną książkę, by mieć komplet. Koniecznie muszę też podkreślić, że ten zbiór to nie tylko anegdoty o klasycznych menelach, stojących zazwyczaj w pobliżu sklepów dyskontowych, ale też o drogówce, limeryki, epitafia dla polityków (dla większego smaczku żyjących), anegdoty z podróży zagranicznych i inne. Podobnie jak w poprzedniej książce, nie wszystkie są autorstwa pana Krzysztofa (albo raczej nie we wszystkich brał osobisty udział), część opowiedzieli mu znajomi, a część obcy ludzie. W moim odczuciu taka zbieranina czyni zbiór barwniejszym, chociaż faktycznie nie wszędzie widać rękę mistrza. Najciekawsze są oczywiście anegdoty o menelach, czyli meneliki. Język tych osobników jest bowiem tak barwny, a poziom inteligencji na tyle zaskakujący, że nie sposób nie śmiać się w głos przy czytaniu. Menel bowiem to ktoś więcej niż człowiek, któremu nic się nie chce i woli żebrać, niż wziąć się za uczciwą pracę. To człowiek z zasadami, którymi kieruje się bardzo konsekwentnie, np. permanentnie odmawiając podjęcia pracy, bo to by godziło w jego honor. Menel zazwyczaj prosi o niewielki datek i tylko nieliczni przyjmą większą gotówkę. Bo menel zna swoje potrzeby i niepotrzebnie nie chomikuje pieniędzy. Będzie trzeba, to zawsze się znajdzie jakiś kierownik, który poratuje złotówką. A przy tym trzeba przyznać, że menele mają nieograniczoną inwencję, jeśli trzeba owemu kierownikowi wytłumaczyć, dlaczego koniecznie musi wesprzeć menela. Padają przy tym takie argumenty, że nie raz i nie dwa śmiałam się w głos przy czytaniu. A przy tym trzeba przyznać, że Krzysztof Daukszewicz, zbierając i publikując anegdoty o menelach, absolutnie nie odbiera im człowieczeństwa. Można by rzecz, że wręcz przeciwnie. Po lekturze na pewno łatwiej przyjdzie nam zobaczyć w menelu człowieka. Wszak nikt nie urodził się menelem. Menele są też bardzo pomocni. Potrafią na przykład doradzić osobie nieobeznanej z alkoholem, co powinna kupić, żeby goście byli zadowoleni. A menel przecież ma doświadczenie i dobrze wie, która wódka pali w gardło, a która niekoniecznie. Szczerze mówiąc, przed lekturą książki myślałam, że wszystkie. Oczywiście menel poratuje doświadczeniem za darmo i niepytany. Dla niego bowiem nie ma nic gorszego niż stojący przed nim w kolejce niezdecydowany klient. Wszak to utrudnia zakup ulubionego wina, a menel, co by o nim nie mówić, na pewno do osób cierpliwych nie należy, szczególnie na trzeźwo. Równie interesująco przedstawiają się anegdoty z życia aktorów i kabareciarzy, szczególnie te, które wydarzyły się po koncertach. Wiadomo – artyści za kołnierz nie wylewają ;-) Całkiem sympatycznie się to czyta, choć szczerze mówiąc, na miejscu kilku osób miałabym do pana Daukszewicza pretensje. No ale to ich dobre imię, legenda i sława zostały obalone. Niech sobie z tym robią, co chcą. Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach to pozycja, która nie stroni od polityki, ale też jakoś mocno jej nie akcentuje. Można więc uznać, że to uniwersalna lektura i propozycja dla wszystkich, którzy mają chęć się pośmiać niezależnie od tego, którą stronę sceny politycznej na co dzień popierają. W moim odczuciu świetnie nadaje się na prezent dla każdego, kto ma choćby minimalne poczucie humoru. To też książka, której nie czyta się od deski do deski, można się nią delektować długo i na wyrywki, wracając do tych anegdot, które śmieszą najbardziej. Mnie szczególnie utkwił w głowie krótki cytat: „Ledwo człowiek wytrzeźwiał po Sylwestrze, a już trzeba ubierać choinkę”. Recenzja powstała w ramach współpracy z Wydawnictwem Prószyński i S-ka Fajny artykuł? Możesz nas pochwalić lub podzielić się nim z innymi :)
Zatoka świń. Mirek zawsze marzył o powrocie na wieś. Wychował się pod Piotrkowem Trybunalskim, potem przeniósł się do Warszawy, ale ciągnęło go na wieś. – Oszczędzałem na ten dom wiele lat. Odkładałem pieniądze, żeby wyprowadzić się na wieś – mówi Mirek. Razem z żoną od niedawna mieszkają na południu Mazowsza.
rankiem (jak mówi wierszyk) - pachnie gównem i rumiankiem. Okazuje się, że po południu też może być fajnie. Dziś od 15 -tej, tak mniej więcej, mamy skażenie biologiczno-chemiczne. Jak twierdzi Danuśka, najlepiej poinformowana osoba w okolicy, pan krowi farmer K. wozi gnój. Podobno ze swojego drugiego rancza w S. Ale wiecie co? W gnoju to ja robiłam: wmężyłam się w gospodarstwo, ja, baba z miasta, która co prawda różne zwierzęta gospodarskie oglądała z bliska, ale nigdy niczego przy nich nie robiła. Mój mąż chował dużo zwierzaków: 2 krowy i jałówka to był standard. Przez długi czas były dwie klacze. Trafiało się po 5 bukatów na i świnie. Po 20-30 tuczników na raz + 2 maciory. Zwykle zasadnicze akcje przy tym wykonywał Starszy. Ja mu najwyżej pomagałam w przygotowaniu paszy i doiłam krowy. Ale jak Starszy lądował w szpitalu, to cały ten kram zostawał na mojej głowie i rękach przede wszystkim. (A do szpitala trafiał dość często) Tak, że wszystkie stajenno-oborowo-chlewniane smrody, łącznie ze smrodem kiszonki z wysłodków buraczanych znam na wylot. Ale ten smród długo namierzałam, co on zacz: pali kto co, jakiś oborowy kanał 10letni wywozi, czy ki pieron?! Po czym Starszy wychynął nieśmiało na dwór i orzekł - kurniki. No, to wiecie, zjadacze kurzych jajek fermowych i cycków drobiowych, co wy jecie? Nie wiecie. To gówno waliło chemią i dlatego było tak nierozpoznawalne. W każdym razie, w domu jest cuchnące krematorium, bo nie zdążyłam przed smrodem okien dopaść i pozamykać. W dodatku jeszcze Dziecko, jak zwykle, zostawiło za sobą ogon i wali smrodem na klatce schodowej przez 3 kondygnacje, od piwnic po strych i w spiżarce, gdzie mam okno na stałe uchylone. No i Starszy pocieszył, że będzie tak walić ze 3 dni, nawet jakby zaraz przyorał, co nie sądzę. Ale jak jutro nie przyorze, to szukam numeru do PIORiN-u i ochrony środowiska oraz Agencji. Ja dziś też walczyłam z gównem, na gnojniku tym razem. Polewałam ostro i równałam pryzmę. Starszy orzekł, że w tych temperaturach i suszy grozi samozapłonem. A suche to wszystko jak pieprz na wierzchu, od koziów są drewniane drzwiczki, więc lepiej, żeby się nie samozapalało. Jak dotąd nie ma żadnych zakazów odnośnie oszczędzania wody, więc lałam. Z przekonaniem, że to znacznie wyższa konieczność niż podlewanie pieprzonych trawników. Z innych doniesień to tak: W związku z tym, że są cholerne upały i że na noc się na szczęście ochładza, koty idą do piwnicy, a ja wszystko sru - na oścież. Skutek taki, że much w chałupie tyle, że mało oczu nie powybijają. (Ćmy i inne takie wyłapią koty, zanim pójdą na zesłanie) Tośmy z Dzieciem pomyśleli, żeby co, na szybkiego siatki w okna wkleić. Więc wkleiłam wczora z wieczora, w kuchni, a dziś już jej nie mam. Częściowo koteczek Areczek łapką-łapką, a częściowo - wczoraj naklejony rzep był uprzejmy spaść. Dziwne, że ubiegłoroczny odklejałam zawzięcie i z mozołem, aby ten nowy przylepić. (Analogiczna sytuacja nastąpiła z paskiem ledowym, który mi Dziecko wymieniało na nowy: stary zdarł się ze spodu kuchennej wiszącej szafki razem z tym białym, co na paździerzu widnieje. Natomiast nowy nie przylepił się w prośbą, ani groźbą. Pozostaje wziąć go na taśmę dwustronną, bo Dziecko już wlutowało) Wspominałam chyba, że nawiedziłam swego czasu moją ulubioną lecznicę (chyba jednak się zastanowię, czy nadal) w celu zakupienia piguł na robale dla kotów a 17 zet sztuka. Przy okazji chciałam dać szansę uśmiechniętemu chłopczykowi na zarobienie paru groszy uczciwą pracą zawodową, a nie tylko sprzedawaniem piguł, usiłując go namówić na obcięcie pazurów mojej Księżniczce. (Księżniczka jest szpakami karmiona i doskonale wie, kogo może użreć - mnie owszem, ale weta żadnego nigdy, ani grumera, ani Dziecka). Uśmiechnięty chłopczyk nie jest jednak do uczciwej pracy stworzony i woli zagadywać zęby oraz sprzedawać piguły. Skończyło się na tym, że wcisnął mi w strzykawce centymetr jakiegoś środka uspokajającego. Nazwy oczywiście nie zdradził, bo po co mi ona. Kazał podać z pysznościami i po półgodzinie można strzyc i golić do woli. Tak się złożyło, że zlokalizowałam u Księżniczki wczoraj kleszcza w dolnej wardze. Pierdolec i panika rzuciły mi się na mózg i rozum odebrały, a ja rzuciłam się tego kleszcza usuwać. Natychmiast. Usunęłam. Księżniczka się rozdarła kwikiem straszliwym, a ja dostałam zjebkę od Dziecka, że się nad psem pastwię, bo mogłam dać to cudo od weta i byłoby 2 w 1. Ponieważ usteczka Księżniczki wymagały dokładniejszej dezynfekcji i oględzin - zdecydowałam się zaaplikować. Naszpikowałam kilka kawałeczków kotlecika, które Księżniczka połknęła hurtem. Po czym spadła z ławki i zaczęła zarzucać dupskiem. Stwierdziłam, że już pewnie jest gotowa i zabrałam się za pazury. Jak tylko zobaczyła cążki od razu ożyła, wykrzesała z siebie resztki sił i mnie chapnęła paszczą. Ale za chwilę było jej już wszystko jedno. Dziecko trzymało na kolanach, ja cięłam. Prawdę mówiąc ucięłabym więcej, gdyby Dziecko nie panikowało, że za dużo. Po czym Księżniczka została położona na kocyku na podłodze. Po czym Dziecko stwierdziło, że teraz to ona się na bank zleje, więc wyniosłam ją na trawkę. No i zlała się prawie leżąc na twarzy. Potem jeszcze 2 razy była wynoszona. I w tym momencie to już nie jest śmieszne, bo nie było jej przynajmniej do momentu, gdy spadłam z krzesła i poszłam kontynuować spanie na łóżko, wyłączywszy uprzednio korniszony, które zapewne upasteryzowały się na miękko. Dlatego nie wiem, czy ten gabinet jest nadal moim ulubionym. W każdym razie na pewno nie uśmiechnięty chłopczyk, bo już wcześniej stwierdziłam u niego wdupiemanie. (Kotu sikającemu krwią pasuje chyba jakieś badania zrobić, a nie tylko dać zastrzyk i tabletki) Ilość zwierząt się powiększa. Ostatnio o fruwające. Mamy własne szerszenie. Jeszcze nie wiem gdzie, ale założyłam, że się dowiem. Istnieje domniemanie, że gdzieś na strychu. Strych ci u nas wentylowany naturalnie, więc z wlataniem i wylataniem kłopotów nie mają. Najczęściej spotykane są pod żarówką nad wejściem oraz na klatce schodowej. Zdarzył się też jeden w moim pokoju i w kuchni, ale ten przywędrował z klatki został dziś, z dużym poświęceniem wstępnie spenetrowany (przy okazji zrzucania z balkonu pędów glicynii) ale nic nie stwierdzono. Wieczorem u kóz była masakryczna masakra, więc znowu musiałam powalczyć z gównem. Po usunięciu posadzka była tak gorąca, że parzyła prawie przez służbowe obuwie (tzw. buty wysokognojne)To znowu podciągnęłam wąż i lałam. Koza też człowiek i się jej należy. Zwłaszcza jak jest łaskawa dawać takie fajne mleczko do kawusi i na w tym czasie spacerowały po podwórzu i uprzejmie napierniczały się z dyni. A dziewczynki przysłały mi takie śliczne ciasteczko regionalne: Regionalne, bo na tym czekoladowym krążku jest napis Ardennes oraz rysunek dzika, który jest symbolem Ardenów. No i wpiernicza się te ciasteczka na łonie przyrody zurbanizowanej. A dooopa.... I nie wiem co na to Montignac, ale że to chyba Francuz, to pewnie by zezwolił....Wyjatkowo... PS. Z tym szukaniem numeru to takie strachy na lachy. Jeszcze nigdy na nikogo nie nakablowałam. Choć bardzo by się należało takiemu jednemu, który sprzedaje "ruską" wódę z plastykowego kanistra na kieliszki i na krechę oraz za ostatnie pożyczone pieniądze. I go nie interesuje, że te pieniądze były pożyczone na lekarstwo dla natomiast wyżyłam się na panu dyspozytorze od prundu - mieli wyłączyć o 19-tej. O 17-tej ciasto na pizzę zaczęło mi wyłazić z gara i wtedy wyłączyli. I pan się/ mi tłumaczył, że wcześniej skończyli. Co mnie akurat guzik obchodzi. Jak skończyli, to niechby leżeli pod słupem i się opalali. Bo jak jest obwieszczenie że od tej-do tej, to każdy jakoś planuje.
Oczywiście łatwo, mieszkając w mieście, snuć idealistyczne wizje dzieciństwa na wsi, zapominając, że spora liczba dzieci tam mieszkających nie spędza dni na beztroskiej zabawie, tylko pomaga rodzicom w sezonowych pracach na polu. Snujemy więc tutaj rozważania o życiu miejskich dzieci na łonie przyrody.
Ale z drugiej strony co jak co ale na wioskach nie ma takiego ruchu z paznokciami. Trzeba by najpierw zrobić rozeznanie . Jakie to środowisko. Bo jak przepraszam za określenie "biedota" to nikt Ci nie przyjdzie zrobić sobie pazurków.----- Dodano o godzinie 18:33 ----- Poprzedni post był napisany o godzinie 18:32 -----
W zasadzie to nie ogród, to 1.5 hektara w większości naturalnej łąki z własną górką, gdzie zimą urządzamy zawody saneczkowe a latem możecie zabrać koc , czytać książki i gapić się na okoliczne góry. A poza tym - tu nic nie ma - to nasze naczelne hasło reklamowe, żadnego spa, glamour, basenu, czerwonego dywanu, luksusu i
. 227 633 20 660 390 768 469 34

nie ma to jak na wsi rankiem